Zastanawiam się, skąd bierze się siła oddziaływania teorii religijnych na ludzki umysł. Czy jest to efekt długotrwałej indoktrynacji, rozpoczynanej w dzieciństwie, gdy człowiek jest najbardziej podatny na wpływy? A może wynika to z głębszych potrzeb – z lęku przed śmiercią, z pragnienia sensu, ze wspólnoty czy autorytetu? Religie zwykle łączą te elementy, wykorzystując psychologiczne mechanizmy: nadzieję, obietnicę nagrody i strach przed karą.
Moje własne doświadczenia mogą posłużyć za przykład. Nie pamiętam chwili, w której świadomie „przyjąłem Boga” – był to proces powolnego nasiąkania atmosferą pobożności, którą roztaczała moja matka. Nie chodziło wyłącznie o słowa, ale o całe jej codzienne zachowanie – prostotę, autentyczność, serdeczność i szacunek wobec ludzi. To budowało we mnie przekonanie, że dobro jest naturalnym odruchem sumienia. Moja matka nie była gorliwą katoliczką, rzadko uczestniczyła w kulcie, lecz jej życie było przesycone czymś, co nadawało wiarygodność wierze. W ten sposób religijność zakorzeniała się we mnie – w sercu i w sumieniu.
Wiara przyszła więc do mnie bez przymusu, w sposób naturalny. Dzięki postawie matki czułem, że istnieje Ktoś większy od człowieka – godny szacunku i podziwu. Na religię chodziłem chętnie, bo interesowało mnie życie Jezusa i Jego nauczanie. Śpiewałem w chórze kościelnym – muzyka była dla mnie emocjonalnym podkładem wiary.
Jednocześnie jednak od młodości dostrzegałem w nauczaniu Kościoła elementy niejasne i niepokojące. Biblijne wydarzenia często mieszały się w mojej głowie, a obraz Starego i Nowego Testamentu był niespójny. Wówczas jednak nie czułem bym był indoktrynowany – raczej uznawałem swoje braki za niedouczenie i ufałem katechetom.
Dopiero w dorosłości, już jako mąż i obywatel w trudnych czasach politycznych, zacząłem wracać do dawnych wątpliwości. Coraz wyraźniej widziałem, że wielu ludzi wierzących ma bardzo powierzchowne pojęcie o swojej wierze.
Na studiach teologicznych dla świeckich przyjąłem zasadę uważnego słuchania i otwartości na naukę Kościoła. Dało mi to narzędzia do dalszych poszukiwań i własnej refleksji. Po ukończeniu studiów rozpocząłem własne badania – czytałem, porównywałem, konfrontowałem teologię z nauką, wszystko mierząc kryterium logiki i rozumu.
Od początku z rezerwą podchodziłem do cudów – uważałem, że nie one stanowią dowód Prawdy. Coraz mocniej widziałem, że ich sens jest raczej symboliczny niż literalny. Z biegiem lat wyłoniły się pewne aksjomaty: jeśli Bóg jest istotą doskonałą, nie mógłby być okrutny, jak czasem ukazuje Go Stary Testament. Cuda zaś są znakiem, że coś istotnego wydarzyło się w określonym miejscu i czasie, ale ich wartość polega na przesłaniu, a nie na dosłownym opisie.
Moja droga wiary to zatem proces – od prostego, dziecięcego przyjęcia prawdy, przez pierwsze wątpliwości, aż po świadome, krytyczne badanie. Dziś wiara nie opiera się dla mnie na strachu czy cudach, lecz na poszukiwaniu sensu, dobra i spójności z rozumem.
U kresu życia czuję się gotów przedstawić własny ogląd wiary. Wiedzę i przemyślenia zawarłem w dziewięciu książkach, tysiącach krótkich tekstów i wpisów internetowych. Całość mogę streścić w kilku zdaniach:
Przyczyna sprawcza wynika z porządku logicznego. Skutkiem jest Wszechświat, którego Przyczyną jest Stwórca – Istota istniejąca poza nim, a zarazem zanurzona w swoim dziele. Ujawnił się w każdym człowieku, obdarzając go zdolnością rozpoznania Jego istnienia i wolnością komunikowania się z Nim. Wolność ta pozwala także na modlitwę i prośbę o zmianę Jego woli – a fakt, że jest na nią wrażliwy, dowodzi, że naprawdę ukochał swoje stworzenia.
Religie i Kościoły to dzieła ludzi – powstają, trwają, a nawet przemijają. Ich instytucjonalny kształt nie jest najważniejszy. Liczy się to, co jest ich przesłaniem.
Dobrze jest stworzyć wokół siebie aurę własnej pobożności, w której będzie miejsce na trwanie przed Bogiem – uczucie stałej Jego obecności i Opatrzności. To pozwoli na stałą duchową z Nim więź i komunikację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz