Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 20 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu – dzień piąty cd.

1988.11.17      czwartek  – dzień 5 cd.

          Wejście do piramidy Mykerinosa było wąskie i niskie, więc schodziliśmy pochyleni, co chwilę śmiejąc się z Dawidem. Był to śmiech pochodzący się z emocji sytuacji. W środku znajdowały się puste pomieszczenia, ale mimo to czuło się atmosferę potęgi minionych wieków. Przechodziliśmy po kładkach, pod którymi ciągnęły się głębokie, groźne komory, z których nie byłoby ratunku. Ja sam czułem się nieswojo.

          Po wyjściu Arab, który nas kontrolował, zatrzymał Jacka R. — najwyraźniej zaintrygował go pokazany dokument, „prawo jazdy”. Oświadczył, że przepustka jest okej, ale dotyczy tylko jednej osoby, podczas gdy nas weszło czterech. Jacek R. zareagował natychmiast: odwrócił prawo jazdy i polecił mu czytać dalej — w domyśle: „dotyczy wszystkich”. Arab spojrzał, wzruszył ramionami i powiedział: „Okej”. W rzeczywistości na odwrocie znajdowały się jedynie dane Jacka — kolor oczu, grupa krwi itd.

          Rozbawieni sytuacją obeszliśmy piramidę i zeszliśmy w dół. Po lewej stronie minęliśmy piramidę Cheopsa, przy której wzniesiono oszklony pawilon z rekonstrukcją słynnej łodzi władcy, odnalezionej w pobliżu. Dalej, u stóp piramidy Chefrena, ujrzeliśmy wyrzeźbionego w skale Sfinksa. Obok znajdowała się dolna świątynia kompleksu grobowego Cheopsa, lecz nie weszliśmy do środka — nie mieliśmy biletów.

          Powoli opuściliśmy teren zabytków i weszliśmy między zabudowania Gizy. Kupiliśmy pomarańcze i banany — był to nasz pierwszy posiłek od śniadania. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy drogą w kierunku Sakkary. Szliśmy wśród ubogich domów; wokół biegały dzieci, głośno krzycząc. O mały włos nie daliśmy się nabrać na ich podstęp.

          Byliśmy świadkami scenki: mała, może siedmioletnia dziewczynka trzymała na rękach niemowlę, a obok niej chłopak okładał ją pięściami, czasem trafiając także w maleństwo. Dziewczynka płakała. Krzyknęliśmy z oburzenia i ruszyliśmy w ich stronę, by zainterweniować. Dzieci jednak osiągnęły swój cel — wzbudziły w nas litość. Natychmiast wyciągnęły rączki, prosząc o „prezenty”. Zaskoczył nas ich nieetyczny spryt.

          Dogadaliśmy się z prywatnym kierowcą, że za 25 funtów zawiezie nas do Sakkary. Pojechał z nami także David. Sakkara znajduje się około 20 km stąd. Przy bramie starożytnego kompleksu zapłaciliśmy po 3 funty od osoby oraz dodatkową opłatę za samochód, po czym wjechaliśmy na teren zabytków. Zwiedziliśmy Serapeum — słynne grobowce Apisa. To imponująca budowla; jedna z mastab waży aż 60 ton.

          Dalej zobaczyliśmy schodkową piramidę Dżesera z III dynastii. Z daleka nie wygląda imponująco, ale z bliska ukazuje zrekonstruowane otoczenie: majestatyczny portal, potężne mury i pięknie zachowany dziedziniec otoczony dziesięciometrową ścianą. Ta piramida zrobiła na mnie największe wrażenie — może to zasługa cudownego zachodu słońca. Szkoda tylko, że Jacek G. został przy samochodzie. Do auta wracaliśmy już mocno spóźnieni.

          Wróciliśmy do Kairu. Znaleźliśmy małą jadłodajnię, w której serwowano pyszne kanapki. Zjedliśmy po dwie, popijając Pepsi-Colą. Odprowadziliśmy Davida pod jego hotel i pożegnaliśmy się z nim.

          W hotelu „Crown” umyliśmy się i chwilę odpoczęliśmy. Zygmunt został na miejscu, a my poszliśmy jeszcze na miasto. Kupiliśmy po placku i wypiliśmy oranżadę. Z hotelu zabraliśmy bagaże, złapaliśmy taksówkę (tani środek komunikacyjny) i podjechaliśmy na dworzec autobusowy. Przeprowadziliśmy miłą rozmowę z młodym pracownikiem transportu, który opowiadał nam o zwyczajach Arabów. W podziękowaniu dostał ode mnie paczkę opali. Wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy do Hurghady.

          Ciekawostką było ciągłe używanie przez kierowcę klaksonu na pustej drodze. Autobus miał toaletę, dwa kolorowe telewizory i bufet. Po chwili zacząłem drzemać.

środa, 19 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu – dzień czwarty i piąty

 

1988.11.17      czwartek  – dzień 4

          Noc miałem fatalną. Może przez zmęczenie moje chrapanie przeszkadzało kolegom. Z tego powodu obudził mnie Zygmunt. Próbowałem w dalszej części nocy nad tym panować, ale w efekcie przesypiałem już tylko krótkie chwile. Było mi przykro, że jestem koszmarem dla kolegów. Na szczęście towarzysze podróży obracali to w żart, za co byłem im bardzo wdzięczny.

          W nocy niemiłosiernie cięły nas komary, co tylko potęgowało nocny koszmar. Koledzy postanowili się ratować, więc uraczyli pokój intensywnym zapachem czosnku — zjedli po kilka ząbków w celach ochronnych. Rewanżowałem się żartami z tego swoistego „aromatu”.

          Na śniadanie zjedliśmy mój ser, który zdążył już złapać pleśń, więc należało go jak najszybciej skonsumować. Po śniadaniu wyszliśmy z hotelu. Pogoda była piękna. Skierowaliśmy się do Muzeum Egipskiego, oddalonego o około 2 km, na placu At-Tahrir.

          Muzeum okazało się imponującym budynkiem w starym stylu, zbudowanym w 1902 roku przez francuskiego architekta Marcelego Dourgnon, specjalnie z przeznaczeniem na tę instytucję. Przed wejściem stał pomnik wielkiego archeologa Augusta Mariette’a, który za swoje zasługi został pochowany w staroegipskim sarkofagu.

          Zbiory muzeum były imponujące. Zwiedzanie zajęło nam ponad trzy godziny, choć tempo mieliśmy raczej szybkie. Mimo to udało nam się obejrzeć prawie wszystkie dzieła zaznaczone w naszym jedynym przewodniku — książeczce pod tytułem „Kair” (przekład z rosyjskiego) autorstwa Świetłany Chodzasz. Bilet kosztował 3 funty, natomiast fotografowanie wymagało dodatkowej opłaty.

          Oprawa muzeum, niestety, nie była najlepszej klasy: ściany były brudne i zaniedbane. Opisy eksponatów sporządzono w językach angielskim i arabskim, a po francusku tylko częściowo. Oglądaliśmy wszystko z dużym zaciekawieniem. Po francusku rozumiałem około 70% słów, ale Jacek R. przewyższał mnie znajomością angielskiego, więc nawzajem się uzupełnialiśmy.

          Przed muzeum zrobiliśmy kilka zdjęć, choć aparat Zygmunta był wadliwy. Później zapytaliśmy taksówkarza o koszt przejazdu do Hurghady — ceny wahały się od 100 do 200 funtów. Bilet autobusowy kosztował 15 funtów od osoby.

          Następnie poszliśmy na policję, aby podbić paszporty. Niestety spóźniliśmy się — urząd działał tylko między 10:00 a 13:00, a była już godzina 15:30. Wróciliśmy więc do hotelu. Tam dowiedzieliśmy się, że w całym Egipcie nie można kupić cukru — dla mnie to prawdziwa bieda! Po zjedzeniu zupy i kaszy z konserwą znów zaczęliśmy rozważać, co robić dalej. Dla Jacka R. zdobyłem cukier metodą cap-carap.

 

 

1988.11.18      piątek  – dzień 5       

          Noc minęła lepiej niż poprzednia, choć nie obyło się bez strat — pocięły nas komary. Na jednej ręce mieliśmy po dziesięć i więcej ukąszeń. Na śniadanie, jak zwykle  – konserwa. Jacek R. zrewanżował się i zdobył cukier. Bagaże zostawiliśmy w depozycie, a pierwsze kroki skierowaliśmy na policję. W paszporcie przybito pieczątkę potwierdzającą nasz pobyt w Egipcie.

          Naprzeciwko komisariatu znajdował się przystanek mikrobusów kursujących do Gizy. Na przystanku spotkaliśmy samotnego globtrotera. Jacek R. zagadał go — okazało się, że to Australijczyk, David Thomson, samotnie zwiedzający Egipt. Wsiedliśmy razem z nim do mikrobusu. Bilet kosztował 35 piastrów. Zygmunt poczęstował Davida spirytusem (!) — Australijczyka aż wysztywniło, ale dzielnie zniósł nagły zastrzyk alkoholu. Takich głupich pomysłów miał jeszcze wiele.

          Z okien oglądaliśmy Kair. Na skraju miasta wyłoniła się piramida Cheopsa — byłem zaskoczony, jak blisko współczesnych zabudowań się znajduje. Podeszliśmy szeroką drogą; zaczepiali nas Arabowie na wielbłądach i koniach. Pogoda była piękna. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak w kolorowych filmach przyrodniczych oglądanych w telewizji.

          Bilety kosztowały 3 funty, ale nie kupiliśmy ich, ponieważ piramida Cheopsa była zamknięta dla zwiedzających. Zbliżyliśmy się jednak do piramid — dreszcz emocji! W tej chwili spełniły się nasze marzenia: staliśmy przy najsłynniejszych na świecie piramidach. Wspięliśmy się po schodkach do zamkniętego wejścia i spędziliśmy tam kilka chwil, podziwiając panoramę miasta. Wiał lekki wiatr, było bardzo przyjemnie.

          Spotkaliśmy się z dużą życzliwością Arabów. Nawet wycieczka młodych Arabek kokietowała nas i zaczepiała — zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia, było przy tym mnóstwo śmiechu i radości. Humory dopisywały. Jacek R. konwersował z Davidem i co jakiś czas przekazywał nam treść rozmowy.

          W pewnym momencie Dawid i Jacek R. zostali ochlapani przez wielbłąda łajnem. Rzucili się do czyszczenia spodni i butów, ale nawet to nie zepsuło nam nastroju. Wesoło minęliśmy piramidę Chefrena, a przed piramidą Mykerinosa zaczepili nas handlarze. Jeden z nich zapytał o whisky, więc Zygmunt poczęstował go swoją nalewką spirytusową (!). Araba zatkało (mogło się to źle skończyć), ale śmiechu było co niemiara.

          Zaczęliśmy się targować na wesoło. Jacek R. w handlu wymiennym zdobył dwa arabskie nakrycia głowy, dwanaście skarabeuszy i wisiorek. Jacek G. za swój scyzoryk otrzymał dziesięć skarabeuszy. Do piramidy wpuszczali, ale nie mieliśmy biletów. Jacek R. podjął niezwykłą i szaloną inicjatywę — pokazał Arabowi amerykańskie prawo jazdy jako potencjalną przepustkę. Ten obejrzał je uważnie i  nieświadom blefu wpuścił nas do środka.

wtorek, 18 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu – dzień trzeci

 

1988.11.16     środa – dzień drugi w Egipcie

          Obudziłem się około szóstej rano. Wstałem i poszedłem do łazienki. Wanna była brudna, pełna włosów, więc nie odważyłem się do niej wejść. Umyłem włosy i resztę ciała nad wanną, a przy okazji wyprałem też skarpetki. W toalecie brakowało papieru toaletowego – w muszlach zamontowane były obowiązkowe rurki z dopływem wody do podmywania się. Niezbyt higieniczne rozwiązanie. Czekając na przebudzenie kolegów, spisywałem pierwsze wrażenia. Zygmunt wstał po ósmej i poszedł po pieczywo. Tak rozpoczął się drugi dzień w Eipcie  naszej przygody. Już od rana zaczęli nas nachodzić handlarze. Wśród nich była około czterdziestoletnia Arabka – jedyna frywolna kobieta, jaką spotkaliśmy w Egipcie. Obudziła Jacka R., dla żartów chwytając go za męskie atrybuty. Nas kokietowała szczypaniem, głaskaniem i tanecznymi ruchami. Patrzyliśmy na nią jak na wariatkę, ale mimo wszystko miała w sobie coś sympatycznego. Podobno była tancerką i mieszkała w tym hotelu już od dziesięciu lat. Sprawiała raczej żałosne wrażenie.

          Po śniadaniu wyszliśmy na miasto Kair, zabierając ze sobą resztki towarów. Jacki zabrali swoje ocalone butelki Johnnie Walkera. Zacząłem robić pierwsze zdjęcia moim Zenitem. Idąc ulicami, udało nam się sprzedać papierosy Marlboro po dobrej cenie – 19 funtów za karton. Ja sprzedałem swoje jedenaście par okularów za 40 funtów. W dobrych humorach ruszyliśmy dalej.

          W biurze LOT-u spotkaliśmy Polaka, który udzielił nam kilku praktycznych informacji. Zarejestrowaliśmy się na listę rezerwową na ewentualny powrót pierwszego grudnia. Odwiedziliśmy też biuro «Malévu» (węgierskich linii lotniczych), ale tam również komplet pasażerów uniemożliwiał wcześniejszy powrót.

          Po drodze wstąpiliśmy do małego sklepu z pamiątkami. Trafił się kupiec na mój aparat fotograficzny – sprzedałem go, choć planowałem zachować do końca wycieczki (był to pomysł nieprzemyslany). Cóż, chciałem mieć to z głowy. Zygmunt miał swojego automatyka i przejął rolę fotografa grupy.

          W zmiennych nastrojach ruszyliśmy w stronę bogatej dzielnicy na wyspie. Za mostem zaczepił nas przewoźnik i zaproponował rejs po Nilu. Jacek R. zbił cenę z 20 do 12 funtów, więc popłynęliśmy. Rejs nie trwał długo, co nieco rozczarowało Zygmunta, który i tak starał się maksymalnie oszczędzać pieniądze.

          Idąc dalej, zobaczyliśmy kontury kościoła chrześcijańskiego – była to katedra św. Marka – główna świątynia Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego w dzielnicy Al-Abbasija. Po drodze mijaliśmy Arabów siedzących przed kawiarenkami i palących wodne fajki. Chcieliśmy zrobić zdjęcia, lecz właściciel kawiarni nam zabronił. Arabowie to namiętni palacze – najczęściej palą swoje «Cleopatry», kosztujące 0,8 funta paczka. Niezbyt luksusowe papierosy. W sklepikach wybór ogromny – głównie amerykańskie marki, ale i ceny wysokie. Palenie dozwolone wszędzie: w autobusach, sklepach i innych miejscach publicznych. Trzymane w rękach butelki Johnnie Walkera zwracały uwagę przechodniów. Wkrótce pozbyliśmy się tego ciężkiego towaru. Zygmunt jednak coraz bardziej pogrążał się w smutku (w depresji) – nie umiał się pogodzić z utratę towaru na lotnisku. Mimo że każdy z nas miał pewną rezerwę dolarową, nie potrafił cieszyć się sama wyprawą. Niewielka sprzedaż zapewniała mu środki na przetrwanie bez konieczności „bidowania”, Jego przygnębienie było dla nas zaskoczeniem. Nie dołączył do nas nawet wtedy, gdy kupowaliśmy kanapki. Kiedy zaproponowaliśmy mu, że postawimy mu jedną, zrobiło jeszcze bardziej nieprzyjemnie.

          Po drodze oglądaliśmy ambasady, bogate domy i samochody, a także biedę i brud. Wracając z wyspy, przeszliśmy się przez ubogą dzielnicę Kairu – Mukattam znana ze slumsów. Nie sama bieda nas szokowała, lecz brud.

          W hotelu odwiedził nas Arab imieniem Mansur. Sprzedałem mu golarkę za 20 funtów, trzy podkoszulki oraz adidasy. W ten sposób zapewniłem sobie środki na pobyt w Egipcie. Koledzy również mieli już trochę gotówki. Oczywiście pieniędzy tych nie wystarczało na zakup dolarów, za które mieliśmy pojechać do Izraela, więc temat ten odłożyliśmy na później.

          Wieczorem zrobiliśmy sobie spacer po mieście. W kawiarni postawiłem kolegom piwo. Początkowo, może z powodu pragnienia, smakowało dobrze, ale później miałem wrażenie, że ma nieprzyjemny zapach.

          Na zakończenie dnia Jacek R. zabawiał nas opowieściami ze swojego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Dopiero po północy położyliśmy się spać.

poniedziałek, 17 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu przylot do Kairu, dzień drugi

 

          Przez okna taxi zobaczyliśmy zabudowania Kairu. Budowle różnorodne, często o masywnej konstrukcji, sprawiały wrażenie opuszczonych. Noc potęgowała tajemniczość tej architektury. Była godzina przed szóstą rano. Zauważyliśmy otwarte sklepy, zaśmiecone ulice i wałęsających się ludzi, którzy sprawiali wrażenie chuliganów. Panowała atmosfera slumsów. Czuliśmy się dość niepewnie. Długo musieliśmy krążyć, zanim dotarliśmy do hotelu «Crown» przy ulicy Emad El-Dine 9, w samym centrum Kairu.

          Już samo wejście do budynku w którym był hotel było pełne emocji.. Z Jackiem R. weszliśmy do ciemnej bramy. W mroku dostrzegliśmy leżące postacie, a w głębi siedzącego i kołyszącego się człowieka. Podeszliśmy do windy tuż obok schodów, pod którymi znów leżało na posadzce kilku ludzi. Czułem na sobie ich wzrok – ciarki przeszły mi po plecach. Gdzie my tu przyjechaliśmy?

          Hotel mieścił się na ostatnim piętrze. Winda jakby z innej epoki.   Wewnątrz zamiast recepcji stała drewniana lada, a za nią nie było nikogo. Na ścianie wisiały polskie proporczyki. Weszliśmy w korytarz – przez uchylone drzwi pokojów widać było kilka postaci leżących na łóżkach i podłodze, przykrytych kocami i różnymi szmatami. Widok był przygnębiający. Po chwili ktoś wstał, potem druga osoba. Jacek R. zaczął z nimi rozmowę. Twarze Arabów były zakłopotane, ale potwierdzili nasze zakwaterowanie. Podali nam butelki z napojami i poprosili, byśmy poczekali, aż zwolni się pokój.

          Zaprosili nas do swojego służbowego pomieszczenia. Rzuciliśmy bagaże. Na naszych oczach personel zaczął się ubierać i przygotowywać do pracy – jedna szczotka do włosów służyła wszystkim. Okazało się, że jeden z nich był policjantem. Po pół godzinie przenieśliśmy się do naszego pokoju.

          Pokój był wysoki, ponad trzy metry, w stylu starego budownictwa. Okna sięgały sufitu, niemyte chyba od lat. Zamykały się dopiero po podłożeniu papieru. Na szybach widać było zaschnięte ślady po farbie. Przy ścianach, w dwóch rzędach, stały cztery łóżka. Był też stolik i krzesło. W rogu – zatkana umywalka.

          Jacek R. i Zygmunt zajęli łóżka pod oknem. Moje łóżko było twarde, zaś Jacek G. niemal zapadał się. Na łóżkach leżały brudne koce, szare prześcieradła i podłużne poduszki w kształcie walca. Zrzuciliśmy bagaże, gdy nagle zjawili się handlarze. Na nasze propozycje cenowe reagowali śmiechem. Nie traciliśmy rezonu, choć zaczęło nas to zastanawiać – czyżby nasze ceny były zbyt wysokie?

          Zdecydowałem się na trzykrotne przebicie cen. Przelicznik był prosty: 1 funt egipski to około 1000 złotych. Dopiero po długich targach dokonałem pierwszej sprzedaży – za 32 funty: szachy magnetyczne, dwie talie kart, 10 pilniczków, jeden scyzoryk i suszarkę do włosów. Jacek R. sprzedał dwie piżamy i garnitur, Zygmunt – kilka par okularów (choć, jak mówił, zostało mu już niewiele towaru). Dopiero około południa rozkręcił się i sprzedał nawet moją lornetkę teatralną za 60 funtów. Ja sprzedałem aparat do masażu za 12 funtów.

          Jackowi G. odstąpiłem wszystkie breloczki z gołymi paniami po 1 funcie od sztuki – z kilku powodów, głównie dlatego, że on widział w tym interes. Humory jednak mieliśmy niewesołe. To wszystko były półśrodki. Jak przeżyć trzy tygodnie? Co z naszą planowaną wycieczką do Izraela?

          Rozpoczęliśmy dyskusję nad dalszym planem działania. Zygmunt był przygnębiony zabranym mu osprzętem (przeznaczonym na sprzedaż), Jacek G. milczał, pogrążony w swoich myślach. Jacek R. nie przebierał w słowach – narzekał, że nawet okulary zabrali mu celnicy. Odstąpiłem mu jedną parę z moich.

          W gruncie rzeczy to ja miałem najlepszy humor. Cieszył mnie sam fakt, że wreszcie, po przejściach z SB dano mi paszport, że dotarłem do Egiptu, – tego przeżycia i radości nikt mi nie odbierze.

          Teraz chodziło tylko o jak najlepsze wykorzystanie pobytu, w ramach naszych skromnych możliwości finansowych. Wyprawa nie była zorganizowana i byliśmy zdani tylko na siebie.

          Koledzy padli na łóżka i zasnęli. Po półtorej godziny i ja zdrzemnąłem się na kilka minut. Czułem się jednak w świetnej kondycji fizycznej. Dopiero po południu wyszliśmy z hotelu.

          Zderzenie z ulicą było ciekawe. Na jezdni panował nieustanny ruch – samochody trąbiły bez przerwy, jeździły szybko i zdecydowanie. Przez ulice przebiegali w różnych kierunkach piesi. Jednak cały ten chaos wydawał się zorganizowany i bezkolizyjny. Szybko dostosowaliśmy się do panujących tu zasad i włączyliśmy w ten rytm. Czerwone światła nie obowiązywały, liczyła się każda luka w ruchu. Mijaliśmy samochody w odległości kilku centymetrów, często na oczach policjantów. Ci zresztą sprzyjali pieszym – wielokrotnie zatrzymywali samochody, by ułatwić im przejście.

         Na chodnikach tłumy. Kair liczy 14 mln mieszkańców. Rzucały się w oczy chodzące pod rękę pary arabów. Arabowie witają się bardzo serdecznie. Całują się wielokrotnie i ściskają na znak przyjaźni. Sklep przy sklepie. Towar wystawiony na zewnątrz. W eleganckich sklepach przemiłe Arabki. W większości stoją w drzwiach, zachęcając do wejścia. Wystawy przeładowane towarami. Byliśmy zaskoczeni wysokimi cenami. Przed wyjazdem mówiono nam, że Egipt to bardzo tani kraj. Przy okazji sprzedałem okulary za 3 i 4 $. Jacek R. sprzedał okulary, które mu dałem, za rewelacyjną cenę tj. 7 $. Podzielił się ze mną połową zarobku. Ja przy okazji pozbyłem się jednej paczki opali za 1 $.

          W sumie pierwszy dzień w Kairze przyniósł mi 130.5 $. Miałem więc już trochę grosza. W duszy byłem radosny. Po kolacji ok. 21 godz. wsunęliśmy się do naszych zaszytych prześcieradeł, które okazały się dla nas zbawienne. Bardzo szybko pogrążyliśmy się w marzeniach sennych.

niedziela, 16 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu – dzień drugi

 

1988.11.15     wtorek   Dzień drugi

          W samolocie w  rzeczywistości spałem tylko kilka minut, resztę czasu spędziłem z zamkniętymi oczami. Pod koniec lotu spojrzałem przez okno i zobaczyłem tysiące świecących świateł w różnych kolorach i geometrycznych układach. Byliśmy już nad Aleksandrią. Widok był przepiękny. Samolot wylądował łagodnie – byliśmy w Kairze. W sercu narastała radość: spełniły się moje marzenia (moja pierwsza wyprawa na Zachód). Przygoda dopiero się zaczynała.

          Weszliśmy do portu lotniczego (starszego). Pierwsze wrażenie było negatywne – ogromna hala, zaniedbana i brudna. Na ścianie wisiała wielka amerykańska reklama. Wokół kręciło się wielu uzbrojonych żołnierzy (lub policjantów). Ich twarze miały ciemne odcienie brązu; wyglądali na zmęczonych i zaniedbanych. Brudne mundury i niedbały wygląd rzucały się w oczy.

          Na bagaże z samolotu czekaliśmy dość długo. Jacka G. znów rozbolała głowa – był niemal nieprzytomny z bólu, a my czuliśmy się bezradni. Czekając, obserwowaliśmy pracę celników. Jednych podróżnych przepuszczali bez kontroli, innych dokładnie rewidowali. Zaniepokoiliśmy się, gdy zobaczyliśmy, że kontrolują tajemniczego towarzysza pani Beaty.

          Nasz manewr, by wtopić się w grupę węgierskiej wycieczki, nie powiódł się. Zostaliśmy odsunięci i skierowani do szczegółowej kontroli celnej. Do naszej czwórki dołączyła również pani Beata.

          Najbardziej żal mi było Jacka G. – jego bagaż był misternie zapakowany przez żonę Terenię, a on sam bardzo cierpiał z powodu bólu głowy.

           Przyjąłem postawę bierną. Wypakowałem rzeczy na stolik, dyskretnie rozrzucając to, czego miałem w większej ilości. Zapaliłem papierosa i z dystansu – niby to przy popielniczce – stałem, udając znudzonego, obserwując, co się dzieje. Po chwili celnicy podeszli również do mnie. Na ich pytania reagowałem obojętnie, jakby bez zrozumienia (przydała mi się gra w teatrze w wieku szkolnym).

          Moje cztery butelki Johnnie Walkera odstawiono na bok. Zwrócili też uwagę na breloczki. Jeden po drugim podchodzili i wpatrywali się w nagie panie tam przedstawione. Uśmiechem próbowałem aprobować ich rozbawienie.

          W pewnym momencie jeden z celników zainteresował się moim butem typu marki Adidas, z którego wyjął schowane dwie pary okularów. Wydało mu się to bardzo podejrzane. Zaczął pokazywać but innym celnikom, coś z nimi omawiał, a w końcu przebił podeszwę. Byłem w pewnym sensie zadowolony, że zajął się akurat rzeczą, która była zupełnie czysta. Kiedy oddawał mi buty, gestem pokazałem mu, co o nim myślę. Zbiło go to z tropu, ale nie odpuścił. Zainteresował się solą w solniczce. Ten kretyn biegał z nią od kolegi do kolegi, aż w końcu zniknął mi z oczu. Po chwili wrócił i oddał solniczkę. Znów dałem mu do zrozumienia, co o nim sądzę.

          W konsekwencji kazał mi złożyć do depozytu wszystkie moje cztery butelki Johnnie Walkera. Próbowałem targować się o jedną, lecz bez skutku. Powiedział, że gdyby butelki nie były większe niż litr, mógłby mi pozwolić. Machnął ręką i zakończył rozmowę. Niestety, w opakowaniach whisky ukryte było 30 flakoników perfum i cztery pary okularów. Gdybym przy nich wyjął te przedmioty, mógłbym narazić kolegów na dodatkowe nieprzyjemności.

          Whisky schowałem do worka, zamknąłem go na kłódkę i przekazałem do depozytu. Przeszedłem obok ostatniego celnika i odetchnąłem z ulgą. Uwagę swoją skierowałem na kolegów. Odległość była jednak spora i nie mogłem dosłyszeć, o czym rozmawiają. Widziałem tylko, że prowadzą ostrą dyskusję – gestykulowali, wymachiwali rękami, wyglądali na zdenerwowanych. Nie wróżyło to nic dobrego.

          Po dłuższym czasie przeszli i oni. Zabrano im sporo rzeczy: golarki, kamerę, aparaty, okulary, breloczki i inne drobiazgi. Jackom zostawiono po jednej butelce whisky.

          Wymieniliśmy po 10 dolarów na 23,2 funty egipskie. Wychodząc, koledzy wstąpili do sklepu Pewex i zakupili alkohol. Ja zrezygnowałem z zakupu, mając serdecznie dość wszelkiego towaru. Ogołoceni z głównych atrybutów towarowych, zdenerwowani, zmęczeni i niewyspani wyszliśmy na zewnątrz portu lotniczego.

          Była ciepła, gwiaździsta noc – ok. 4 rano. Przed portem stał sznur samochodów taxi, przeważnie Peugeotów. Jacek R. rozpoczął z nimi targ o cenę przewozu do hotelu (ok. 18 km). Przeprowadził go koncertowo, biegle operując angielskim, i zbił cenę o połowę – na 10 funtów egipskich.

          Zanim wyjechaliśmy z granicy portu, zatrzymał nas jakiś policjant i kazał się podpisać. Jacek R. podał chyba nazwisko „Radziwił”. Ubawieni, z polską fanfaronadą, ruszyliśmy dalej.

          Szofer był stary, chudy, przygarbiony i przypominał mumię faraona. Rozpędził samochód do prędkości ponad 100 km/h. Droga była dość przyzwoita, z wyraźnie pomalowanymi pasami. Pierwsze zaskoczenie przyszło, gdy zauważyliśmy, że samochody rzadko używają świateł mijania (była jeszcze noc). Z reguły jeździli na światłach pozycyjnych, a zmiana świateł służyła głównie do ostrzegania innych kierowców, że nadjeżdżają.

          Na linie ciągłe nie zwracali uwagi. Omijali samochody zarówno z prawej, jak i z lewej strony, a klaksonu używali niemal bez przerwy. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, jak można w ten sposób prowadzić samochód. Skrzyżowania przejeżdżali na czerwonym świetle.

sobota, 15 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu od 14.11 – 03.12.1988 roku

 

          Wyprawa Trampingowa do Egiptu ''EGIPT 1988'' organizowana przez Klub Turystyki Trampingowej  ''GLOBTROTER'' w Kielcach, ze względu na trudności z załatwieniem przelotu do Egiptu, została podzielona na trzy grupy. Pierwsza, czteroosobowa grupa w składzie: Jacek Rejdak, Jacek Górski, Zygmunt Tylicz oraz ja, wylatywała z portu lotniczego w Warszawie dnia 14 listopada 1988 r. Poniżej udostępniam spisywane «Notatki z podróży».

 

1988.11.14      poniedziałek Dzień 1

          Godz. 9:10 – pożegnanie z rodziną. Córka Ania, w tajemnicy przed mamą, wsunęła mi do kieszeni paczkę papierosów «Opali». Krystyna (moja małżonka) w ostaniej chwili włożyła mi do plecaka maść «Clotrimazolum» (która okaże się bardzo pomocna w podróży). Rozstanie było smutne, w oczach łzy. Sam byłem pełen obaw. W nocy miałem zły sen – śnił mi się worek, z którego wychodziło mnóstwo robaków. Jaką biedę przyniesie nam los?

          Spod domu Jacka G. wyruszyliśmy polonezem punktualnie o godz. 9:30. Prowadził Robert – szwagier Jacka G. Po drodze zabraliśmy Zygmunta, a następnie podjechaliśmy pod dom Jacka R. Ten zdecydował, że pojedzie do Warszawy swoim wartburgiem, który jego sąsiad później odprowadzi z powrotem. W tej sytuacji Zygmunt przesiadł się do samochodu Jacka R.

          Jacek G. usiadł obok Roberta, ja z tyłu – rozłożyłem się wygodnie. Próbowaliśmy śpiewem zatuszować wzruszenie pożegnaniem i towarzyszące emocje. W połowie drogi za kierownicą zasiadł Jacek G. Jego technika jazdy była zupełnie inna niż Roberta – dynamiczna i nieco szybsza. Średnio jechaliśmy z prędkością około 90 km/h.

          Na lotnisko przyjechaliśmy w południe około godziny 12:40. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc poszliśmy na górę do restauracji. Jacek G. zamówił nam flaczki wołowe i kawę. Przez okno obserwowaliśmy startujące i lądujące samoloty – udzielała nam się atmosfera podróży lotniczej i swoiste podniecenie.

          Przed drugą godziną przyjechali Jacek R. i Zygmunt T. Wkrótce zapowiedziano nasz lot. Podeszliśmy do pierwszej bariery celnej – lady, przy której ważono bagaże. Okazało się, że nasze torby znacznie przekraczają dopuszczalny limit, czyli 20 kg + 5 kg bagażu podręcznego. Zabrano nam paszporty, a my usunęliśmy się na bok, na koniec kolejki, zmuszeni przeczekać do załatwienia nadwagi naszych bagaży.

          W tym czasie pojawił się Jacek Zboś (wspaniały organizator, dowcipny, imprezowy), który akurat przebywał w Warszawie. Od razu poprawiły się nam humory. Jacek Z. kupił nam po kilka breloczków z „aktami” za 200 zł  (wówczas był to groszowy wydatek). Kolejka była bardzo długa i zaczęliśmy się niepokoić. O godz. 15:30 pani celniczka zapytała, na co czekamy. Wtedy zdecydowaliśmy zapłacić 20 tysięcy złotych. Oficjalnie nadbagaż kosztowałby nas około 80 tysięcy (1 kg nadbagażu kosztował 2450 zł). Zostaliśmy przepuszczeni, choć zwrócono nam uwagę, że zapłacona kwota była zbyt niska. Do środka weszliśmy jako ostatni pasażerowie.

          Odprawa celna przebiegła już formalnie. Przeszliśmy do poczekalni. Jacek G. kupił mi w Baltonie dwulitrową butelkę Johnnie Walkera. Obciążeni jak woły, weszliśmy na pokład samolotu TU-154 – dwa rzędy po trzy miejsca. Usiadłem w środku, z lewej strony miałem Jacka G.

          Po opóźnionym o pół godziny, bardzo łagodnym starcie podano poczęstunek: dwie bułeczki, szynkę, paprykę, ser topiony, masło, kawałek pomidora, musztardę, pieprz, sól oraz sztućce. Do wyboru była herbata lub kawa, a także sok lub piwo. Z Jackiem G. wybraliśmy piwo – było naprawdę pyszne.

          Przez okno podziwialiśmy zachód słońca. Na niebie rozciągała się piękna tęcza kolorów, a poniżej majaczyły ciemne grzbiety chmur.

          W Budapeszcie wylądowaliśmy o godz. 17:25. Po załatwieniu typowych formalności przeszliśmy do ogromnej, bardzo ładnej poczekalni tranzytowej. Do naszej czwórki dołączyła dziewczyna imieniem Beata, również lecąca do Kairu. Przedstawiła się jako studentka języka arabskiego – niedawno odbywała w Egipcie praktykę i wielokrotnie pokonywała trasę Egipt–Polska.

          Zachowaliśmy jednak ostrożność w rozmowach z nią, gdyż szybko zauważyliśmy, że nie podróżuje sama, lecz w towarzystwie młodego chłopaka o identycznym nazwisku. Oboje zachowywali się dość dziwnie – rozmawiali ze sobą tylko od czasu do czasu, i to bardzo dyskretnie, jakby chcieli ukryć znajomość. Był to czas kończącej się komuny w Polsce, powszechnej inwigilacji itp.

          Dla nas Beata okazała się jednak prawdziwą kopalnią wiedzy o Egipcie, więc zarzucaliśmy ją pytaniami. Ostrzegła nas, że kairska służba celna często szczegółowo przeszukuje Polaków, ale przyjęliśmy to z niedowierzaniem.

          Jacek G. zamówi kawę – za dwie zapłacił 100 forintów. Poczekalnia tranzytowa była ogromna i nowoczesna. Szczególnie spodobały nam się toalety – automatycznie spłukiwane pisuary, czystość i schludność zrobiły na mnie duże wrażenie. Wtedy było to dla mnie coś nowego.

          O godz. 21:50 nastąpił odlot do Kairu. Samolot – również TU-154. Tym razem miałem miejsce trzecie od przejścia, po drugiej stronie siedział Jacek G. Bardzo skarżył się na ból głowy, a moje tabletki na tę dolegliwość zostały w plecaku, więc nie mogłem mu pomóc. Po zjedzeniu posiłku (wędlina gorsza niż polska) i wypiciu piwa Jacek G. zamówił sobie dwa kieliszki koniaku „na zbicie bólu głowy”.

          Zamknąłem oczy i zapadłem w krótką drzemkę.

 

 

piątek, 14 listopada 2025

Wyobraźnia twórcza, wiedza i relacje międzyludzkie


           Odpowiedź na pytanie, jak sobie wyobrażasz np. elektron, jest już formą obrazowania, a nie opisem rzeczywistości. W takiej odpowiedzi ujawnia się prawda odpowiadającego, a nie prawda obiektywna. Na tym przykładzie chcę pokazać, w jaki sposób kształtuje się wiedza pozbawiona rzetelnych badań i pomiarów. Taka wiedza ma charakter subiektywny i często staje się przedmiotem jałowych sporów. Wszystkie pytania typu: jaki jest Stwórca, czym jest energia, siła czy kwarki, podlegają interpretacji zależnej od wyobraźni i indywidualnych przekonań.

          Poznanie naukowe jest próbą uchwycenia równowagi pomięszy potrzebą empirii, pomiaru i dowodu, z drugiej – intuicji, wyobraźni i metafory, które pozwalają przekroczyć granice zmysłów. Gdy jedno z tych skrzydeł dominuje, poznanie traci równowagę: albo staje się suchym zbiorem danych, albo – swobodną fantazją. Prawdziwa mądrość rodzi się w miejscu spotkania tych dwóch dróg. Dopiero ich zderzenie pozwala zbliżyć się do prawdy.

          Potrzeba poszukiwań prawdy z różnych płaszczyzn poznania jest pewną ekonomią ujawniania bożych tajemnic. Człowiek, choć istota rozumna nie ma  zdolności uchwycenia wszystkiego w jednej teorii stwórczej. Potrzebuje do tego czasu i pracy zespołowej. To wymaga nawiązywania relacji z innymi. To buduje więźń, przyjaźń, a niekiedy miłość.  Te paradygmaty stanowią trzon boskiej koncepcji stwórczej, Potrzeba poznania prawdy jest tylko zaczynem do ważniejsze relacji międzyludzkiej niż osiagnięcie samej wiedzy. Jak piszę o tym często prawda jest wartością subiektywną. Jest intrygująca, twórczą, ale nie najważniejsza.  Ważniejsza jest osoba stojąca z boku. Może ona oczekuje naszej empatii, czy wręcz miłości. Może cierpi z różnych powodów i oczekuje wsparcia i naszej życzliwości.

          Porządny człowiek ma na uwadze, co jest ważniejsze w życiu. Rozwój osobisty czy posługa dla innych. Jezus znał na to odpowiedź.

          Przykładem godnej postawy jest opieka pani Ewy Błaszczyk (znanej aktorki) nad swoją chorą córeczką dotkniętej niewytłumaczonym doświadczeniem bólu i cierpienia. Wytrwałość pani Ewy może być dla nas przykładem bezgranicznej miłości matki do dziecka.