Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 23 listopada 2025

Wyprawa do Egiptu: dzień dziesiąty – jedenasty

 

1988.11.23       środa   Dzień 10

          Od pierwszej w nocy nie mogłem zasnąć. W autobusie panował tłok i unosił się dym; miałem zatkany nos od kataru, było duszno. Przez okno oglądałem pustynię — jasną w blasku nocy. Droga asfaltowa, nabita pośrodku i po bokach kamieniami odbijającymi światło, ciągnęła się przed nami bez końca. Zasnąłem dopiero wtedy, gdy Jacek R. zmienił pozycję. Po godzinie byliśmy już w Kairze. Taksówką pojechaliśmy do hotelu. Grupy Zbosia jeszcze nie było. Początkowo czekaliśmy razem, sądząc, że zaraz nadjadą. Wkrótce kolegów ogarnął sen, ja jednak leżałem na łóżku i próbowałem drzemać. Moje ucho wyłapywało każdy szmer na korytarzu. Kilka razy zrywałem się i wychodziłem, by sprawdzić, czy nie przyjechali. Niestety, grupy Zbosia wciąż nie było.

          Po śniadaniu z niesłodką herbatą (ohyda! – dzisiaj już nie używam cukru) poszliśmy do biura «ORKI» – czechosłowackich linii lotniczych. Trochę się uspokoiliśmy: samolot Zbosia był opóźniony, miał lądować o piętnastej. Nastroje od razu się poprawiły. Wzięliśmy taksówkę i popędziliśmy na lotnisko. Na tablicy odlotów odnaleźliśmy lot ORKI. Zaniepokoił nas komunikat „Delayed” – opóźniony, przy ich numerze. Chcąc zobaczyć lądowanie, dotarliśmy na coś w rodzaju pseudo-ganku portu lotniczego. Po chwili zgarnęła nas ochrona. Po kontroli paszportowej i kilku pytaniach puścili nas wolno.

          Zbliżała się godzina 15.15. Poszliśmy do informacji — potwierdzono, że samolot właśnie będzie lądował. Stanęliśmy przed bramą i w niemałych emocjach czekaliśmy. Minuty dłużyły się nieskończenie, nikt nie wychodził. Powoli traciliśmy nadzieję, aż tu nagle okrzyk radości: przyjechali! Przeszli bez kontroli — a to szczęściarze! Po chwili wyłoniły się kolejne znajome twarze: Jacek Zboś, Roman Burda, Ewa Chabik, Bogdan i Alicja Gąsiorowscy, Ewa Kurczyńska, Lilla Kaczmarek, Jolanta Mechowska, Krzysztof Szanser i Wiesław Zbikowski. Byliśmy autentycznie szczęśliwi.

          W krótkich słowach przedstawiliśmy im naszą sytuację. Twarze przybyszów przypominały nasze, gdy przylatywaliśmy – pełne ciekawości i emocji. Jacek R. i Jacek Z. poszli załatwiać transport, a my w tym czasie rozmawialiśmy i żartowaliśmy. Atmosfera była wspaniała. Do hotelu pojechaliśmy dwoma peugeotami. Przybysze przygotowali kolację – poczęstowali nas kabanosami, była też gorzałka i herbata z cukrem (!). Jeszcze raz, już spokojnie, opowiedzieliśmy naszą przygodę z celnikami, a potem – wesoło – dzieliliśmy się wcześniejszymi doświadczeniami.

          Po dwudziestej drugiej padłem na łóżko i natychmiast zasnąłem. Jacki poszli jeszcze na miasto.

 

 

 

1988.11.24       czwartek Dzień 11

          Ze względu na wczesną porę zrobiliśmy sobie śniadanie, otwierając konserwę. Nasz posiłek przerwał Jacek Zboś, zapraszając nas na wspólne śniadanie. Skorzystaliśmy z zaproszenia i wypiliśmy z nimi herbatę. Nie odmówiłem sobie również kawałka kabanosa. Jacki Z., G. i R. zebrali cały towar grupy i pojechali do hurtownika. Ja otrzymałem zadanie zabrania wszystkich do muzeum.

          Ponowne zwiedzanie muzeum bardzo mi się przydało – z łatwością trafiłem do poszukiwanych zabytków. Zwiedzanie trwało około trzech godzin. Utrwaliłem sobie wiele informacji i dostrzegłem znacznie więcej szczegółów niż za pierwszym razem.

          Prze dłuższy czas wpatrywałem się w mumię, a raczej w złotą maskę faraona Tutanchamona. Jest ona dobrze zachowana, i niesamowicie piękna. Jak wykazały badania faraon cierpiał na liczne choroby, takie jak malaria, niedokrwistość sierpowatokrwinkową i szpotawą stopę. W czasie odkopywania grobowca w Dolinie Królów odnaleziono ok 5 tys. różnych unikatowych artefaktów.

          Po powrocie do hotelu przestudiowałem książkę o Ziemi Świętej. Jacki spisali się na medal – sprzedali towar po oczekiwanych cenach. Załatwili również bilety na pociąg do Asuanu. Kosztowało nas to, oprócz pieniędzy, zapalniczkę Jacka R., scyzoryk, okulary oraz resztę 2,5 dolara.

          Jacki byli również w Malewie i zaklepali powrót do Budapesztu na trzeci grudnia. Informacja ta ucieszyła mnie, ale i zmartwiła. Liczyłem po cichu na wyjazd do Izraela – teraz już zwątpiłem. Z drugiej strony bardzo się ucieszyłem na myśl o szybszym spotkaniu z rodziną.

          Panie zaprosiły nas na obiad: zupa grochowo-grzybowa, na drugie makaron z wołowiną, a na deser herbata lub kawa serwowana przez Jacka G. Gest Jacka G. bardzo mnie zaskoczył – jako wielki kawosz oddał swoją ostatnią rezerwę. Panowała wesoła atmosfera, jednak ja czułem się chory. Zostałem więc w hotelu, a reszta poszła na bazary. Uzupełniałem notatki i myślałem o Zygmuncie oraz moich kompanach. Odejście Zygmunta radykalnie zmieniło nasze nastroje. Grupa Zbosia okazała się niezwykle sympatyczna – nie wyobrażałem sobie tak miłej i przyjacielskiej atmosfery.

          Wieczorem Jacki wrócili z bazaru – nic nie sprzedali. Zagraliśmy w brydża. Niestety, kto ma szczęście w miłości, ten nie ma szczęścia w kartach – z Jackiem R. przegraliśmy.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz